środa, 19 listopada 2014

Emigrate - Silent So Long

Emigrate to nazwa nieobca zapewne większości fanów kultowego Rammstein, choć nie w każdym wywołuje ona pozytywne skojarzenia. Działający od 2007 roku projekt gitarzysty i założyciela Rammstein Richarda Z. Kruspe od początku istnienia budził kontrowersje wśród odbiorców, podświadomie mniej lub bardziej oczekujących, że nowy zespół, skoro jego mózgiem jest twórca Rammstein, kapeli słynącej z mocarnego, industrialowego brzmienia, będzie kontynuował tego typu klimat. Jednak debiutancki album Emigrate bardzo szybko rozprawił się z tymi złudzeniami. Promujący krążek singiel "My World" okazał się być żywiołową, rockową kompozycją w amerykańskim stylu, nie mającą wiele wspólnego z typowo metalowym brzmieniem, za to okraszoną pewnymi wpływami elektroniki. Cała płyta zatytułowana po prostu "Emigrate" wpisała się w ten schemat, urozmaicony jedynie kilkoma spokojniejszymi utworami. Nie koniec na tym - Richard, który dotąd wokalnie produkował się tylko w chórkach na albumach Rammstein, wymyślił sobie że od teraz sam będzie ciągnął całe kawałki, wskutek czego wokal Emigrate trąci amatorszczyzną i do potężnego, surowego głosu Tilla Lindemanna ma się mniej więcej tak jak obdarty fiat do lśniącego nowością audi. Kombinacja tych wszystkich czynników sprawiła że lwia część fanów "R+" po wstępnym kontakcie uznała projekt Kruspe za dość śmieszny, schematyczny zespolik, ciekawostkę niewartą uwagi.

Sam zainteresowany w wywiadach niejednokrotnie podkreślał że Emigrate jako projekt muzyczny ma dla niego olbrzymie znaczenie, gdyż jest to miejsce gdzie może dać ujście tym pomysłom, których nie miałby szans zrealizować z Rammstein. Gitarzysta posunął się nawet do stwierdzenia że bez Emigrate jego macierzysty zespół prawdopodobnie by już nie istniał. Słowa te stają się jasne w świetle kryzysu jaki nastąpił w szeregach Rammstein po wydaniu albumu "Mutter", kiedy to dyktatorskie zapędy Richarda, usiłującego narzucić kolegom swoje pomysły na brzmienie, o mało nie rozwaliły zespołu. Właśnie w tym okresie powstało Emigrate, które dla naszego niepokornego kompozytora stało się sposobem na wyładowanie nadmiaru energii.

Mi osobiście piosenki Emigrate od razu przypadły do gustu i to pomimo że nie przepadam za amerykańskim rockiem. Być może ma z tym coś wspólnego moja osobista sympatia do Richarda, w każdym razie rock w jego wykonaniu odbieram jako lekki, wpadający w ucho i po prostu bardzo przyjemny, choć przy tym rzeczywiście mocno szablonowy i ocierający się o radiowy pop. Sama jestem wielką fanką Rammstein i jest to prawdopodobnie mój ulubiony zespół na ten moment, jednak udało mi się zaakceptować że Emigrate w założeniu miało być czymś zupełnie innym. To nie jest muzyka ani nowatorska, ani wybitna, ani nawet bardzo dobra, za to wyśmienicie nadaje się do skakania, niezobowiązującego darcia mordy pod prysznicem i bujania się w aucie. Dlatego z ciekawością wyglądałam drugiego krążka, który został wydany po siedmiu latach przerwy. Płyta zatytułowana "Silent So Long" miała swoją premierę 14 listopada, zaś w Polsce ukazała się cztery dni później.

Ogólne założenia pozostały te same, jednak różnice w stosunku do debiutu od razu dają się wyłapać. Najbardziej zauważalną jest niewątpliwie udział gości którzy mają spory wpływ na całokształt albumu. Richard postanowił urozmaicić swoją muzykę, angażując znane nazwiska i to nie byle jakie. Na Silent So Long można usłyszeć głosy takich wykonawców jak Lemmy Kilmister, Jonathan Davis z Kornu a nawet Marylin Manson. I to właśnie duet z tym ostatnim wykonawcą jest tym który miażdży wszystkie pozostałe. Kawałek "Hypothetical", którego fragment można było usłyszeć w trailerze promującym płytę to piekielnie energetyczny utwór, w której ciężkie riffy gitarowe mieszają się z mocno elektronicznym podkładem. Zadziorny głos Mansona i jego ciągle powtarzane "FUCK!!!" sprawiają że trudno usiedzieć na miejscu. Kompozycja jest bardzo dopracowana i przemyślana - przejście przed ostatnim refrenem to jak dla mnie majstersztyk. Idealny kawałek do wywrzeszczenia się i wyładowania agresji.

Ciekawostką na tej płycie jest "Get Down" wykonywane w duecie z kanadyjską wokalistką Peaches, niepodobne do żadnej innej piosenki Emigrate. Przez większość utworu słuchamy jedynie przeplatających się, jednakowych melodycznie partii Peaches i Richarda, dopełnionych jednostajnym elektronicznym beatem i w kółko powtarzanym "Yeah!". Kawałek jednak nie pozwala się zanudzić, bo napięcie stopniowo wzrasta, aż do ostatniej minuty, gdy następuje nagły rockowy wybuch, podrywający z fotela słuchacza który być może zdążył już przysnąć. Jest to chyba mój ulubiony moment na Silent So Long. Richard wydzierający się "Get down, get me going!" zawsze dodaje mi energii. Tę piosenkę też zaliczam do faworytów.

Oceniając po samplach, blado zapowiadał się występ Davisa, nie ze względu na jego głos który broni się sam, lecz miałkie brzmienie refrenu. Po usłyszeniu całości przekonałam się, lecz nadal uważam tę piosenkę za lekki średniak, na zamknięcie płyty przydałoby się coś bardziej wyrazistego. Największym plusem jest bez wątpienia wokal Davisa i partia między zwrotką a refrenem, natomiast zwrotki są tak mdłe, że nie sposób zapamiętać ich melodii. Bardzo głupim pomysłem jest łacińska wstawka w środku utworu - ma to tyle wspólnego z klimatem Emigrate ile miałoby np. z piosenkami Britney. Podobnym brakiem wyczucia popisało się Within Temptation na ostatnim albumie, ładując do niemalże dyskotekowego "Covered By Roses" melorecytację w stylu Nightwish.

Za to od pierwszego zetknięcia nie lubię "Rock City" z Lemmym Kilmisterem. Tego typu głosu nie jestem w stanie zdzierżyć, choć nie odmawiam facetowi umiejętności. Piosenka mnie po prostu usypia, nie trafia do mnie kompozycja i melodia która w założeniu pewnie miała być energetyczna, ale ja odbieram ją jako mdłą i przegadaną.

Singlem promującym album był "Eat You Alive" z Frankiem Delle i do tej piosenki nie mogę się w żaden sposób przyczepić - typowo rockowo-radiowy numer, mający za zadanie zapisać się w głowie i nic poza tym. Idealny wybór na singla. Brzmi znacznie lepiej niż "My World" z debiutu. Dodam jeszcze że rapowana wstawka Franka bardzo urozmaica ten utwór.

Zostawiając wreszcie duety, moją ulubioną piosenką na albumie jest zdecydowanie "Born On My Own", które brzmi jak starsza siostra "Babe" czy "In My Tears" z poprzedniego krążka, z tym że jest balladą co najmniej o klasę lepszą. Od początku zaczarował mnie klimatyczny motyw gitarowy w zwrotce, dopełniony melancholijnym wokalem Richarda. Zaś refren jest bardzo energetyczny, wcale nie tracąc przy tym na klimacie. Zawsze miałam wrażenie że Richard ma dobrą rękę do ballad i po usłyszeniu tej piosenki jeszcze się w tym utwierdziłam, bo jest po prostu piękna. Wielkie brawa.

Przyjemnymi kawałkami są także "Rainbow" i "Happy Times", które mają jedną cechę wspólną - niemożliwie cukierkowy refren, który jednak nieodparcie zostaje w głowie i nie daje się z niej wyrzucić. Pod tym względem celuje zwłaszcza "Rainbow", które Richard napisał dla swojej córki. Lubię tę piosenkę, trudno jej nie lubić, jednak gdyby była choć o pół minuty dłuższa i nie tak schematyczna, oceniłabym ją wyżej - w obecnej postaci trafia na półkę z albumowymi średniakami.

I na tę samą półkę trafiają "Faust" i "My Pleasure", które pełnią rolę typowych zapychaczy - są głośne, energiczne, przekrzyczane i nic poza tym. Pełno tego typu kompozycji było na poprzednim krążku. W sumie mogłabym dopisać do tej listy jeszcze "Giving Up", które jest odrzutem z dawnej sesji nagraniowej, lecz ta piosenka wydaje mi się lepsza i bardziej zapadająca w pamięć, choć schematyczna do bólu.

Richard w wywiadach chwalił się że poprawił swój warsztat wokalny; ciężko mi się do tego odnieść, biorąc pod uwagę że jego głos jest tak przeprodukowany jakby przeszedł przez komputer co najmniej dwa razy. Emigrate do tej pory jest jedynie studyjnym projektem, nie koncertują i nie mają zamiaru koncertować, co nie dziwi, biorąc pod uwagę że nie wiadomo czy Richard w ogóle potrafi śpiewać w miarę przyzwoicie na żywo, bez pomocy elektroniki która przykrywa większość mankamentów. Faktem jest jednak że nie ma na Silent So Long wokalnych potworków w typie wyjcowatego "In My Tears" czy beczącego "My World", za które pomimo całej mojej sympatii do wyżej wymienionego pana najchętniej wywaliłabym mu w uroczą buźkę żeby choć na chwilę ją zamknął.

Pomimo całej tej krytyki uważam SSL za znacznie lepszy i bardziej dopracowany album od debiutu. Kompozycje wyszły wreszcie ze średnio-szybkiego, miałkiego schematu, który dominował na Emigrate, kawałki są znacznie bardziej zróżnicowane, słychać dużo nowych pomysłów. Richard kontynuuje swoją sprawdzoną rockowo-elektroniczną formułę, ale przy tym rozwija ją i dodaje nowe elementy. Całość brzmi dojrzale, tak jakby wreszcie znalazł swój styl. Płyta zdecydowanie warta polecenia, jeśli ma się ochotę na wpadający w ucho, energetyczny rock z amerykańskim smaczkiem i nie wymaga się od muzyki niczego wielkiego. 

Mimo wszystko jednak, tak jak chyba wszyscy wolałabym widzieć Richarda z powrotem w studiu z Rammstein, pracującego nad nową płytą. Niestety, na to się póki co nie zanosi. Milczenie niemieckich gigantów tanz metalu trwa już od pięciu lat...